Nr 4/2005

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

  

Stanisław Olszewski   (fot. P.Fiedorowicz)

 

Piotr Fiedorowicz 

  

  

Olszewscy

ze Studzianego Lasu

 (1)

     

Pan Stanisław Olszewski przez ponad dwadzieścia lat był gajowym w leśnictwie Pogorzelec. Oprócz tego razem z bratem tworzyli wziętą tradycyjną kapelę, którą zapraszano na wesela, zabawy i „papuciówki" (tańce w prywatnych domach). Pani Irena Olszewska zajmowała się tradycyjnym rękodziełem, koronkarstwem, sama tkała dywany, wyszywała.

Wizyta w ich domu, to niezapomniana podróż w czasie; wspaniała opowieść o dawnym życiu mieszkańców tej części Suwalszczyzny.

   

Pan Stanisław opowiada:

— Moi rodzice mieli 5 morgów ziemi (2,5 ha). W domu było nas sześcioro. Nędza była straszna. Ojciec pracował w lesie, dorabiał garncarstwem. Praca była ciężka, nie było żadnych maszyn, posługiwano się piłami ręcznymi i siekierami. W tamtych czasach ludzie musieli być samowystarczalni, kobiety same tkały, szyły ubrania; prawie każdy uprawiał konopie.

  

Garnki

  

Przed wojną wiele osób zajmowało się wyrobem glinianych garnków i łachaniek (gliniane naczynia służące do wypieków). Naczynia woziło się na jarmarki do miast, lub sprzedawało po okolicy. Sąsiad uczył sąsiada. Mój ojciec uczył się tej sztuki u Jurgielewicza, to był spec — najlepszy garncarz we wsi.

Dobrą glinę przywoziło się spod Pogorzelca; bez piachu, kleistą, taki czerwony „glej". Następnie musiała parę tygodni poleżeć, żeby „skisnąć" — surowa nie nadawała się na naczynia. Co jakiś czas trzeba było ją poprzewracać szpadlem i polać wodą.

Potem przygotowywało się „dziarno". Brało się pokruszone, wypalone, popękane kamienie z kamionki w łaźni. Trzeba było je rozetrzeć na płaskim szerokim kamieniu, na bardzo drobne kawałeczki. Specjalnym młotkiem albo drugim kamieniem. Potem przesiewało się przez drobne sito i to właśnie było dziarno. Bez dziarna nic by się z surowej gliny nie zrobiło. Trzeba było uważać żeby nie trafił się kamień wapienny, bo potem przy wypalaniu, naczynia przez to pękały i rozrywały się. Wszystkie prace wykonywało się w mieszkaniu. Glinę kładło się na dużą płachtę na podłodze i trzeba było ją dokładnie wymieszać. Robiło się to bosymi stopami. Z gliny formowało się kopczyk, na wierzch sypało się dziarno i dokładnie wyrabiało, tak żeby to „ciasto" nie kleiło się do rąk. My jako dzieci robiliśmy z tego zabawki, to konika to pieska...

Garnki, dzbany, łachańki robiło się na specjalnych kołach, robiło się też donice np. do ucierania soczewicy, a dzięki dziarnu bardzo dobrze się w nich ucierało.

Ah! Jakie pyszne były „oładki" (placki) z tak utartej soczewicy — ze skwareczkami, ze słoninką to był przysmak. W łachańkach robiło się wspaniałe babki ziemniaczane i drożdżowe bułki. Teraz babki nie takie, tego smaku nie mają...

Jak już się uformowało naczynie, trzeba było je wysuszyć na piecu, a po wyschnięciu wypalić. Każdy garncarz miał w domu piec, ale nie taki zwykły chlebowy jak teraz, tylko większy — zrobiony z gliny. W takim piecu wypalało się naczynia aż do czerwoności, następnie wyjmowało się je specjalnymi uchwytami. I to nie koniec...

W cebrzyku rozrabiało się hart, przygotowywało się go z żytniej mąki i wody, to był taki zakwas podobny do tego jaki robiło się na żurek, czy chleb. To bardzo ciekawie wyglądało, czerwone gorące naczynie moczyło się w harcie, i od razu szła para po całej kuchni, naczynie stawiało się z powrotem do pieca i wtedy ono robiło się czarniusieńkie. Jak tylko sczerniało wyjmowało się z pieca, pamiętam, że wtedy dzwoniło jak dzwonek.

Wielka szkoda, że ta umiejętność zanikła u nas we wsi, już pewnie niewielu pamięta jak się te garnki robiło, a może tylko jeszcze ja jeden?

  

Irena Olszewska (fot. P. Fiedorowicz)

   

Praca w lesie

   

Od roku 1963 do 1988 byłem gajowym. Moje leśnictwo (Pogorzelec) miało około 1500 ha, co roku zakładano w nim 3—4 zręby, każdy zrąb po 3—3,5 ha. Można sobie wyobrazić ile tego drewna stąd wyjeżdżało. Potem wszystko trzeba było zalesić, przeważnie zalesialiśmy siewem, a nie tak jak teraz sadzonkami. Później pielenie, leśnicy — mieli mnóstwo pracy na tym terenie.

Był to czas kiedy narzucano nam plany pozyskania. My mieliśmy w planie 8 tys. m3 drewna do pozyskania na rok, inne leśnictwa podobnie.

Praca była dużo cięższa niż dziś, bo wszystko ścinano ręcznymi piłami zostawały takie wysokie pniaki, nie tak jak teraz, równo z ziemią. Teraz podoba mi się to, że takie małe pniaki pozostają, to bardziej pracochłonne, ale las wygląda inaczej. Bardziej teraz się o las dba.

Były duże problemy żeby te wszystkie odpady po zrębie uprzątnąć, stosowano środki chemiczne, to straszna głupota była. Czasem nawet ludzie się tym kornikolem przytruwali, to paskudna trucizna. Trawa, mech była wysmalona i smród się niósł po lesie.

   

Wieś

   

Nasza wieś do sześćdziesiątych lat cała była drewniana, dopiero wtedy zaczęły się pojawiać budynki murowane. Na początku u nas (w Studzianym Lesie) wiórem nie kryto, przed wojną pamiętam że większość zabudowań miała dachy słomiane i gontowe.

Z gontami to cała historia... .W lesie wybierało się odpowiednie drzewo, jego drewno musiało być „szczepkie" (musiało się łatwo rozłupywać wzdłuż włókien). Drzewa zacinano przy odziomku (blisko pnia), żeby wybrać dobre, takie które miały proste włókna dobre na gonty. Jak chodziło się po lesie to widać było dużo takich pokaleczonych drzew. Wybierano głównie sosny bo w świerku było za dużo sęków. W jednym oddziale takich dobrych na gont drzew było kilka.

   

   

    

Gont na wsiach wyrabiano ręcznie. Kłodę rżnęło się na takie pół metrowe klocki, następnie taki klocek szczepało się na pół i potem na jeszcze cieńsze kawałki, które potem można było jeszcze podstrugać strugiem. Deseczki były do siebie dopasowane i łączone ze sobą za pomocą tzw. fugi, to był taki rowek, w który wchodziła następna deseczka. Gonty były bardzo trwałe, nawet do 30. lat, i pięknie wyglądał taki dach, jednak dużo dorodnych drzew było z tego powodu niszczonych.

Później, po wojnie zaczęto wyrabiać u nas wióry. Były specjalne maszyny napędzane za pomocą konnego kierata, i inne gatunki wykorzystywano do tego celu, bo potrzebne było miękkie drewno. Najwięcej osiki szło na ten cel. Prawie wszyscy mieli wiórem pokryty czy to dom, czy łaźnię, stodołę, czy chlew, słomy mało się już widziało.

 

Wypasy

  

Po wojnie do lat sześćdziesiątych krowy wypasano w lesie, dookoła było bardzo mało łąk. Myśmy mieli dwie krowy i tylko dwa hektary ziemi. Byli pasterze, z Tartaczyska, Czerwonego Krzyża, którzy tylko tym się trudnili i cały sezon od wiosny do jesieni, codziennie niezależnie od świąt i pogody prowadzili bydło do lasu. Dogadywali się z gospodarzem co do zapłaty (przeważnie płacono zbożem), była kolejka i każdy dawał pomocnika — przeważnie chłopaka. Jak ktoś miał jedną krowę, to na jeden dzień, jak dwie to na dwa dni i tak po kolei z każdego domu szedł taki pomocnik pasterza.

Gdy tylko świtało krowy goniło się na wygon, tam zbierało się bydło z całej wsi i tam czekał pasterz, który prowadził je na wypas. A we wsi było wtedy około 34 krów (obecnie są trzy), zwierzęta wracały o zachodzie słońca. Każdy dawał pasterzowi ze sobą trochę jedzenia.

Część lasu od Hańczy do Pogorzelca nazywała się „Przewroć" i tam najwięcej się wypasało. Takie krowy, które często się gubiły miały na szyjach dzwonki, żeby łatwo je było odszukać. Po lesie słychać było dzwonienie jak w górach. Koło południa, w porze obiadu pędzono krowy napoić do Hańczy, miejsce to nazywano „Kręcony Wędoł", było to pod samym Wysokim Mostem. Bydło po napojeniu przeważnie kładło się gdzieś w cieniu. Wtedy pasterz i pomocnik mieli chwilę przerwy na obiad. Z czasem wypasy w lesie ograniczano, a w końcu całkowicie zabroniono, bo bydło bardzo niszczyło las.

   

Muzyka

   

Muzykantów w okolicy było kilku. Na imprezach graliśmy przeważnie, ja z bratem, obok po sąsiedzku była też muzykalna rodzina Rydzewskich. W latach sześćdziesiątych grał także organista z Karolina — Aksawer. Pięknie grał i umiał grać z nut nowoczesne melodie. Po wojnie ludzie bardzo potrzebowali rozrywki i choć była bieda dookoła zabaw, tańca, i wesel było masa. Nie miałem niedzieli żeby gdzieś nie grać w okolicy — w Sernetkach, w Studzianym, w Wysokim Moście i dalej w Pogorzelcu, a nawet w Gibach.

Wesele dawniej tradycyjnie trwało trzy dni, nie tak jak teraz. A byli tacy muzykanci co wracali po tygodniu... ale to nie my... Gospodarze przeważnie po nas przyjeżdżali furmanką, w zimie saniami, a jak już dorobiliśmy się rowerów to latem sami jeździliśmy.

Na wesele instrumenty przystrajało się szarfami i kokardami bo to była specjalna okazja. Muzykanci musieli być pierwsi, czekać na gości weselnych i każdego przywitać grą lub śpiewem — „Na dzień dobry panu naszemu, kto ma pieniążków dużo w kieszeniu..".

Czasem jak gospodarze sobie zażyczyli to jechaliśmy z parą młodą do kościoła. Cały orszak weselny jechał przystrojonymi bryczkami i wozami, a myśmy grali. Czasem były nawet wyścigi bryczkami — jak już się wracało z kościoła do domu weselnego. Dziś przemkną szybko samochodem i nie czuć, że to wesele, bo nikt nikogo przez szyby nie widzi. Wtedy ludzie mieli więcej czasu i nie było takiego pośpiechu...

A w domu to już trzeba było grać, po okolicy niosła się muzyka, bo starsi ludzie znali dużo pięknych, dawniejszych pieśni i jak się nie grało do tańca to zaraz śpiewali. Później już w latach sześćdziesiątych — siedemdziesiątych coraz mniej się śpiewało. Pierwszy dzień wesela najczęściej był w domu pani młodej, a na drugi jechało się do młodego. Po takim weselu, po całej nocy grania to ręce bolały jak po ciężkiej robocie.

Najbardziej męczący dla muzykantów był „korowaj". Kroiło się weselne, specjalne na tę okazję pieczone ciasto i druhna z drużbantem częstowała wszystkich gości, każdą parę z osobna. Korowaj roznosiło się na talerzyku nakrytym chusteczką, lub na samej wyszywanej chusteczce. Brało się kawałek korowaja, a w zamian kładło się podarek dla młodych, najczęściej pieniądze. I wtedy dla każdej takiej pary trzeba było podziękować muzyką. Jak gości było dużo to ciężko było...

Na koniec zabawy jak już goście zbierali się do domu, (choć często było tak, że spali w domu weselnym, gdzie kto znalazł jakieś miejsce), grało się dla nich oberka — „Na kożuchy.." się to nazywało. Kto dał radę to jeszcze pobrykał, ale to był najbardziej męczący taniec i potem już mało kto miał ochotę jeszcze się bawić.

   

 

Pani Irena z własnoręcznie wykonaną narzutą

(fot. P. Fiedorowicz)

   

   

          
indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł