Proszę chwilę zaczekać, ładuję stronę ...

  

Nr 2/2012

   

Z życia WPN-u

Obce gatunki
- niecierpek
gruczołowaty

Ukształtowanie
powierzchni parku

Badania motyli

Fotoreportaż

Wieś
Czerwony Folwark

Bezpiecznie
na wodzie

Marian Jakubowski

Wiadomości lokalne

Rozmaitości

Redakcja

Początek numeru

  Strona główna

Nr 2/2012

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

  

 

  

Marian Jakubowski

 

  

Rozmawiamy dzisiaj z Panem Stefanem Marianem Jakubowskim, choć jak mówi nasz rozmówca: „Stefan, to bardziej dla urzędów”, bo wszyscy zwracają się do niego Marian.

Czy pamięta Pan od ilu lat pańska rodzina mieszka w Cimochowiźnie nad Wigrami?

  

Nie potrafię powiedzieć, od którego to było roku. Wiem jedynie, że mój dziadek, urodził się w 1873 roku, zaś jego dziadek na pewno już tutaj żył, jestem piątym pokoleniem, które uprawia ziemię w Cimochowiźnie.

  

Czy od początku mieszkaliście w tym miejscu?

  

Nie, początkowo mieliśmy dom w głównej linii wsi, bliżej Zatoki Hańczańskiej; do dziś jest tam przerwa w zabudowaniach. Tutaj przenieśliśmy się w 1935 roku w wyniku komasacji, która scalała wąskie na dziewięć przekosów paski ziemi. Nikt ze wsi nie chciał zostawić swego siedliska, a mój dziadek, który pracował w gminie, zdecydował się wybudować dom tutaj, na tak zwanych koloniach. Ja urodziłem się już w tym miejscu w 1936 roku.

  

Jakie ma Pan wspomnienia z dzieciństwa, które upłynęło w czasie wojny?

  

Z tamtych lat pamiętam dobrze te dni, kiedy na wigierski klasztor i w pobliże naszego domu zaczęły spadać pociski z radzieckich dział ustawionych w Mikołajewie. Wtedy przyszli do nas Niemcy i kazali nam się wynosić. Wraz z Rzepiejewskimi i Majewskimi ukryliśmy się w pobliskim lesie kilka kilometrów stąd. Tam to odwiedzał nas pan Lityński, który ukrywał się u kogoś w Sobolewie. Wcześniej, przed nadejściem frontu mieszkał on u Majewskich, często widywałem go, kiedy chodził ze swoją żoną nad jezioro.

Niemcy znaleźli jednak nasze leśne obozowisko i kazali nam uciekać, udaliśmy się wtedy aż za Suwałki do wsi Białe. Kiedy po trzech miesiącach front przeszedł, wróciliśmy do domu, z którego zostały same ściany i dach, nie było okien ani drzwi. Nie rozumiałem wtedy, co się stało, dopiero po kilku dniach zobaczyłem, że ojciec przynosi deski z naszego sufitu i podłogi z pobliskich okopów i bunkrów, które porobili Niemcy.

  

Przy żniwach dawniej pracowały całe rodziny.
Fotografia z archiwum rodzinnego Mariana Jakubowskiego.

  

Mieszkaliście w pobliżu jeziora, czy można było łowić ryby?

  

Z tymi rybami to było tak, jak mi dziadek opowiadał, to wszyscy którzy mieszkali nad jeziorem mieli prawo do łowienia ryb, ale tylko na piechotę, to znaczy bez łódki można było wejść do wody nawet po szyję i postawić małą sieć, tak zwaną zasuwkę, którą wypychało się na jezioro za pomocą drąga. Potem, w czasie komasacji, chcieli nam za to prawo połowu dać ziemię. Cimochowiźnie przypadło około siedmiu hektarów, każdemu po 72 ary. To ludzie mówili tak: „że ryby jak łapali to i łapać będziem, a kawałek ziemi zawsze się przyda”. Grunty te pochodziły z tak zwanej rybalni, czyli pola obok, które było wykorzystywane przez zespół rybacki. Magdalenowo dostało wtedy chyba 14 hektarów, ale że mieli daleko, to nie bardzo chcieli tego wziąć. Wtedy Pan Stankiewicz, który mieszkał w Magdalenowie, zrzekł się tamtej ziemi, a osiedlił się tu, w Cimochowiźnie. Na jeziorze nie było wtedy trzcin, brzegi były czyste. W czasie wojny też ludzie łapali ryby, tylko musieli pilnować jeden drugiego, żeby żandarmeria niemiecka ich nie złapała.

  

Pamięta Pan, jak wyglądał klasztor po wojnie?

  

Tak. To było straszne gruzowisko, widać było tylko fragmenty ścian, chodziliśmy ze szkoły, żeby wynosić gruz. Cała okoliczna ludność pomagała w odgruzowywaniu, starzy i młodzi, wszyscy. Kiedy tam byliśmy, to nas jako dzieciaków bardzo ciekawiły podziemia. Niemcy chyba czegoś tam szukali bo sklepienia i ścianki były bardzo poniszczone. Widziałem tam trumnę, potem dowiedziałem się, że były w niej zwłoki pierwszego biskupa tego kościoła, księdza Karpowicza, w dwóch wnękach, gdzie były odbite cegły, zauważyliśmy kości , które leżały niczym nieprzykryte na szerokich deskach. Były to najprawdopodobniej kości zakonników, których ciał nie wkładano do trumien.

  

Czy przodkowie nic nie opowiadali Panu o wigierskich skarbach?

  

Ludzie mówili, że zakonnicy mieli zgromadzone duże dobra, ale nic mi nie wiadomo, żeby coś z tego było ukryte gdzieś w okolicy.

  

Jak się żyło w tamtych czasach?

  

Mogę powiedzieć tylko, jak było po wojnie, bo tamte lata pamiętam. Pracowało się ciężko, nie było maszyn tak jak dziś, ale była pewność, że to co się wyprodukuje, będzie można sprzedać. Wiem, że te czasy socjalizmu nie były dobre, wielu ludziom stała się krzywda, ale dla tych, którzy pracowali na roli, żyło się spokojniej, nie musieli martwić się gdzie i za ile sprzedadzą efekt swojej pracy. Wszystko było na miejscu. W Starym Folwarku mieliśmy gminę, skup żywca, mleka, magazyny zbożowe, cena była jedna, może nie za wysoka, ale pewny zbyt i zapłata za swoją pracę. Dzisiaj trzeba ciągle patrzeć co, gdzie i za ile, ja już chyba jestem na to za stary.

  

A czy często bywał Pan w lesie?

  

Proszę panów, ja przez dwadzieścia lat pracowałem w lesie, szczególnie zimą, gdy nie było pracy w polu. Najpierw, kiedy nie było jeszcze samochodów do wywozu drewna, to woziłem dłużycę aż do Suwałk, tam gdzie dzisiaj jest przystanek PKS, cały plac był założony kłodami drewna. Potem zrywałem, dociągałem drewno do dróg wywozowych, przez te lata bardzo zżyłem się z leśnikami, wszystkich bardzo dobrze wspominam do dziś.

Praca w zimie z końmi była niebezpieczna. Trzeba było uważać, można się było pośliznąć, konie musiały być bardzo dobre i posłuszne. Raz, ale to była moja nieuwaga, nie zdążyłem wsiąść na wóz, a konie ruszyły. Koło przycisnęło mnie wtedy do drzewa i połamało dwa żebra. Lekarz mi ich nie naciągnął i zrosły się krzywo. Do dziś mam w tym miejscu guza.

  

Jest taki fragment lasu, który nazywają ,,mniszka”. Czy wie Pan co się tam wydarzyło?

  

Gdzieś w drugiej połowie lat czterdziestych, zaczęło tam latać bardzo dużo motyli. Ciemne, takie brunatne. To były samce. Jak one się podrywały, to aż ciemniało w lesie, trudno było przejść, a te pstrokate samiczki czarno-białe to składały jajeczka na korze. Gdy w następnym roku z tych jajeczek wylęgły się gąsienice i weszły w korony drzew, to tak zjadały igły, że aż szumiało w lesie. Jak się z rana przychodziło, to świerk był zielony, a wieczorem to już zostawały same gołe gałęzie. Wtedy zapadła decyzja, żeby te ponad dwadzieścia hektarów wyciąć w pień i przez zimę wywieść drewno wraz z jajeczkami. Był to drzewostan głównie świerkowy, z pojedynczymi sosnami. Leśniczy Romatowski zaprotestował wtedy, żeby tych sosen nie wycinać, to dzięki niemu dzisiaj rosną tam te stare i grube sosny.

  

Czy wie Pan, dlaczego część lasu pomiędzy Cimochowizną a Sobolewem nazywają „wielkim polem”?

  

Ja znam to tylko z opowieści. Dziadek opowiadał mi, że za cara wycięto tam kawał lasu, a wtedy była taka zasada, że na trzy lata oddawano ten teren chłopom za darmo pod uprawę. Wszyscy z Cimochowizny siali tam zboża, a że był to duży obszar, nazwali to wielkim polem.

  

Powie nam Pan, czy można było się przedostać na południową stronę Czarnej Hańczy gdzieś w lesie, czy trzeba było jechać aż do Sobolewa?

  

Niedaleko ujścia rzeki do Wigier był porządny most. Wybudowali go Niemcy w czasie I wojny światowej. Oni w tym czasie dużo lasów wycinali, szczególnie z tamtej, południowej strony rzeki, bo tam mieli bliżej do tartaku w Płocicznie, Kolejkę tam nawet zrobili, żeby łatwiej było to drewno wywozić. Było to tak, że każdy kto miał konia, musiał nim w lesie pracować. Na każdego konia była przydzielona określona ilość drewna, którą trzeba było wywieść do Płociczna albo do kolejki. Aby ludzie z północnej strony mieli jak jeździć do pracy, postawiono ten most. Dawno tam nie byłem, ale pale wbite w dno powinny się jeszcze zachować.

  

A jak się żyło z sąsiadami?

   

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że tych stosunków sąsiedzkich i spotkań było więcej. Nie było telewizji, a trzeba było sobie nawzajem pomagać przy żniwach, wykopkach, a szczególnie przy młóceniu zboża. Po pracy zaś trzeba było się spotkać, porozmawiać, zjeść i, jak to się mówi, rozweselić.

  

  

  

  

  

W tamtych czasach w sklepach trudno było coś kupić.

  

To prawda, ale myśmy mieli wszystko swoje, żywność była, a i te ,,rozweselacze” potrafiliśmy wyprodukować. Było wprawdzie przy tym sporo zachodu, ale jak trzeba, to trzeba.

  

Po śmierci ojca Pan Marian zaopiekował się swoją macochą i przyrodnim rodzeństwem.
Fotografia z archiwum rodzinnego Mariana Jakubowskiego.

  

Opowie nam Pan, jak to się robiło?

  

Po wojnie cukier był na wagę złota, to robiliśmy to ze zboża. Najpierw mieliło się z żyta mąkę, zalewało gorącą wodą i czekało tydzień, dwa, aż sfermentuje. Potem na kuchni stawiało się szczelny kocioł z wodą, z którego wychodziła rura do beczki z rozczynem. Trzeba było zawartość beczki parą z kotła zagotować. Beczka musiała być mocna i należało dobrze podkładać do kuchni. Jak się to wszystko zagotowało, to aż ściany drżały. Z beczki wychodziła cieńsza rurka do drugiego kotła z zimną wodą, tam była zwinięta w spiralę. Pod koniec tej rurki podstawiało się wiaderko, gdzie powoli leciała mocna, 60-70% procentowa esencja. Jak się tego ze dwa wiaderka przez noc nazbierało, to można było potem sąsiadów ugościć.

  

A czy na odpust do Wigier dawniej też przyjeżdżało dużo ludzi?

  

Czy dużo? Teraz to nawet połowa tego nie przyjeżdża. Odpusty były dwa. Ten na Marię Magdalenę to taki sobie, a już na Zielną to był ogrom przybywających. Rolnicy, którzy mieli zboże na cyplu pomiędzy kościołem a jeziorem, to musieli je do piętnastego sierpnia sprzątnąć. Cały ten teren zastawiony był furmankami z końmi. Pierwsze zaprzęgi z odległych stron to przyjeżdżały już na noc. Potem na mszy kościół był pełen, a i cały dziedziniec. Wszędzie tłumy, tłumy. Po mszy, ludzie wracając do domu, robili sobie pikniki. Oj, gwarno było w całej okolicy. W naszej wsi tego dnia też były dwie uroczystości, jedna w kościele, a druga po południu, na wzgórzu w pobliskim lesie. Ta druga część często przeciągała się aż do nocy. Jedzenie, piwo, wino, każdy miał coś ze sobą. Ludzie mieli czas i chęć, żeby się spotkać i pobawić z sąsiadami. Teraz to ja się nie mogę do tego przyzwyczaić, każdy sam, ciągle zabiegani, tylko ta, no, kasa. A gdzie jest miejsce i czas dla drugiego człowieka? Ja wiem, że czasy się zmieniają i może tak musi być, ale to nie jest dobre.

  

Mieszkacie tu bardzo blisko lasu, czy często widuje Pan zwierzynę?

  

Och, teraz to bardzo często, panowie wiedzą, bo oglądają szkody, jakie wyrządza mi zwierzyna w uprawach. Niedawno posadziłem ziemniaki, ogrodziłem drutem, podłączyłem pastuch elektryczny, a dzikom to nie przeszkadza. Chodzę tam prawie co noc, a one to się chyba ze mną bawią w ganianego. Jeleni też jest dużo. Na łące czy zbożu często widuję stada po kilkanaście sztuk. Ostatnio to jakbym mniej łosi spotykał. Po wojnie to tej zwierzyny nie było, tylko dziki sporadycznie, za to była plaga wilków. Nic nie można było na polu zostawić. Konie, bydło trzeba było chować do chlewa. Hodowaliśmy owce na wełnę, żeby było z czego rękawice i skarpety zrobić. Pewnego razu, była godzina jedenasta w dzień, słyszę że owca beczy i beczy, a pasły się zaraz za stodołą. Wychodzę i widzę, jak wilczysko ciągnie jedną w pobliskie krzaki. Zacząłem krzyczeć i rzucać kamieniami, to odszedł, ale jak podszedłem, to okazało się, że owca miała już rozszarpane gardło. Odszkodowań żadnych nikt wtedy nie płacił. Straty były, ale trzeba się było z tym pogodzić.

  

Ma Pan duży sad, to Pan go zakładał?

  

Tak, drzewka kupił ojciec, ale sadziłem ja. Potem jak one podrosły, to wiele z nich szczepiłem, dlatego na jednym drzewie są dwie albo trzy odmiany jabłek. Są to stare odmiany, trudno je przechować, bo nie mam odpowiedniej piwnicy, ale smaczne to są.

  

Ja to dobrze wiem, jak przejeżdżam tędy latem i jesienią, to pozwolę się czasem poczęstować.

  

Proszę bardzo, do domu trzeba jeszcze wziąć.

  

Czy dużo się zmieniło, kiedy na tych terenach powstał park narodowy?

  

W zaufaniu powiem Panu to tak: park parkiem, a ludzie są ludźmi. To z ludźmi trzeba żyć, a nie z parkiem. Ludzie są różni, ale to dzięki takim co mają czyste serca, życie nabiera sensu.

Trochę mi żal, że te brzegi jeziora tak zarosły. Kiedyś to jak tylko był lód, to zaraz tę trzcinę kosili. Teraz widzę też trochę koszą, ale moim zdaniem za mało. To się Pana jeszcze spytam czy tam nad Hańczą, gdzie jest rezerwat, stoją i leżą suche drzewa, czy to nie jest wylęgarnia robactwa?

  

Owady, które mogą szkodzić drzewom, żyją tam bardzo krótko, miesiąc, dwa. Potem, kiedy to drzewo już jest martwe, staje się miejscem życia dla wielu organizmów. Liczne grzyby, rośliny, mchy i mnóstwo małych zwierząt dopiero na takim drewnie może się rozwijać. Są one bardzo ważne dla trwałości lasu, jego różnorodności, często są one bardzo rzadkie.

... Teraz na co dzień mieszka Pan sam...

  

Tak, poznałem smak samotności, to długa historia. Żeby ją zrozumieć, muszę zacząć od początku. Po wojnie byli i dziadkowie, i rodzice, i ja. Niedługo cieszyłem się jednak matczyną opieką. Kiedy miałem 11 lat, matka umarła przy porodzie, leżała w szpitalu, ale już do nas nie wróciła, miała wtedy tylko 30 lat. Pracy było dużo, ojciec był jeszcze młody i ożenił się po raz drugi. Z tego małżeństwa urodziło się jeszcze trzech chłopców. Nie miałem zamiaru zostawać tutaj, ale kiedy miałem dwadzieścia sześć lat ojciec zachorował, nie był ubezpieczony. Kiedy okazało się, że to rak dwunastnicy, położyliśmy go w szpitalu w Białymstoku. Za każdy dzień pobytu i leki trzeba było płacić, zaciągnęliśmy długi w banku i u ludzi. Na leczenie pewnie poszło więcej pieniędzy niż warte było to gospodarstwo, a i tak ojciec po półtora roku zmarł. Zostaliśmy ja, moja druga mama z trójką małych chłopców, która powiedziała do mnie tak: „Czy Ty dasz chleb dla mnie i moich dzieci?”. Trudno było mi zrozumieć, czego ona ode mnie chce.

Po pogrzebie ojca mój stryj, który był komendantem milicji w Augustowie, chciał mnie ze sobą zabrać. Mówił, że skieruje mnie na szkolenie, pomoże znaleźć pracę i mieszkanie służbowe. Ania zaś, moja macocha, która była słabego zdrowia mówiła, że sama sobie nie poradzi z trójką dzieci. Gospodarstwo było zadłużone, moje przyrodnie rodzeństwo małe, ale zostałem. Pewnie miałbym lżej, słuchając rady stryja, ale dziś po tylu latach, kładę się spać spokojnie i nie dręczą mnie wyrzuty sumienia, że zostawiłem bez pomocy bliskie mi osoby. Pracowałem ciężko w polu, w zimie dorabiałem w lesie, z Bożą pomocą i ludzi udało się pospłacać długi. Anna zmarła cztery lata temu, ostatnie trzy i pół roku swego życia spędziła w łóżku, była częściowo sparaliżowana, miała cukrzycę. Będąc w wojsku skończyłem kurs sanitariusza, nigdy nie przypuszczałem, że tak mi się przydadzą zdobyte tam umiejętności. Mój przyrodni brat przyjeżdża do mnie wraz ze swoim synem Tomkiem, pomagają mi, pracują w gospodarstwie i na polu. Ja ze słońcem żył nie będę, stoję już na brzegu, może ten młody kiedyś zaopiekuje się tym miejscem. Moja druga mama Anna nauczyła mnie pewnej piosenki. Nikt nie wie, kto ją napisał, chyba jakiś turysta, może aktor albo poeta, trudno mi powiedzieć i mało kto ją zna, a ja bym chciał, żeby ona nie zginęła, żeby ludzie wciąż śpiewali ją nad Wigrami.

  

Niech Pan nam ją zaśpiewa.

  

Nie wiem, czy się uda, ale spróbuję.

  

Ziemio ty piękna nad Wigier błękitem,

Złota od pszenic, posrebrzana żytem,

Nigdzie na świecie nie było tak cudnie,

Jak nad Wigrami w słoneczne południe.

Wiorsta za wiorstą, a mila za milą,

Jędrne się kłosy aż do pasa chylą,

I polny wietrzyk, co po łanach brodzi,

Nigdzie nie wieje weselej i chłodziej.

A na rozdrożu, tam gdzie Boża męka,

Po całodziennej pracy naród klęka,

I całym sercem modli się w pokorze,

I nam, i ziemi pobłogosław Boże…

  

Drogi czytelniku, niezwykłych wrażeń z tego występu nie sposób jest przekazać słowami, trzeba to usłyszeć. Powiem tylko, że pan Marian ma głos czysty, dźwięczny i donośny, a nam się jakoś ciepło zrobiło na duszy, Dziękujemy .

  

  

Rozmawiali:

Zbigniew Bielawski i Piotr Rogala

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł